Na początku zwykle wypierają wiedzę o tym, że czasu zostało niewiele. Stopniowo przyjmują różne postawy. Najłatwiej jest, gdy wiara pomaga przyjąć to, co nieuniknione i jeszcze do ostatnich chwil troszczyć się o rodzinę, którą przyjdzie zostawić. Niektórzy popadają w odrętwienie i sprawiają wrażenie, że to, co się ma wydarzyć jest im najzupełniej obojętne. Ale tylko sprawiają wrażenie. I są tacy, jak pan Stefan.
Mistrz walk wschodu, czarny pas karate. Leśniczy. Do niedawna pewny siebie, sprawny mężczyzna, nie mógł zaakceptować swojej choroby i słabości. Zależność od innych wywoływała furię i wściekłość na tych, którzy usiłowali pomóc. I do tego niezaleczone rany i niewynagrodzone krzywdy z przeszłości ciążyły jak kamień u szyi.
Wiele lat wcześniej odszedł od rodziny. Z jedyną córką nie utrzymywał kontaktu.
Pomogła wolontariuszka. Modlitwą i działaniem. Nawiązała kontakt telefoniczny z córką pacjenta, gdy było już jasne, że panu Stefanowi zostały tylko dni. Dorosła już kobieta mieszkała daleko i zaskoczona sytuacją nie zdołała w porę przyjechać. Ale rozmawiali przez telefon. Chory nie był już w stanie utrzymać słuchawki, asystowała wolontariuszka i, chcąc nie chcąc, słyszała treść rozmowy. I to najważniejsze zdanie, które padło z ust dorosłej córki, którą ojciec kiedyś tak bardzo zawiódł: „Wybaczam, tato”. Zdążyli. W ostatniej chwili.