Pierwszy raz spotkałam się z Panem W. w któryś piątek. Siedział przy stoliku i pracował z panią psycholog. Miał w ręku pomarańczową kredkę, a na stoliku przed sobą dziecięcą książeczkę do kolorowania. W opracowaniu Pana W. była żyrafa. Przywitaliśmy się i trochę porozmawialiśmy. Między innymi o żyrafach. Te naprawdę piękne zwierzęta widziałam z bliska, a nawet bardzo bliska, w Kenii, gdzie byłam na wycieczce ponad 10 lat temu. Mimo upływu czasu doskonale ją pamiętam i często wspominam. I te dostojne żyrafy, na wolności! Kiedyś tuż przy naszym obozie ze smakiem obgryzały akacje. Stało ich kilka, były spokojne, ale podobno potrafią być groźne, bo dotkliwie kopią – oczywiście w swojej obronie.
Pan W. kiwał głową jak to opowiadałam i uśmiechał się. Właściwie niewiele mówił, miał z tym trudności. Nie zawsze mogłam Go zrozumieć. Ale często się uśmiechał, czasami nawet puszczał oko, jak wspominaliśmy te malowane żyrafy. Był zawsze bardzo pogodny. Powolutku, spokojnie gasł. Był coraz słabszy, coraz mniej chętnie czymś się zajmował, tracił łaknienie. Kiedyś namówiłam Go jednak na zjedzenie kilku łyżek zupy, pokarmiłam Go i udało się opróżnić talerz. To był sukces, cieszyliśmy się oboje, razem z towarzyszącymi Panu W. przy stole osobami. Tydzień później Pan W. już właściwie tylko spał. Podeszłam do Jego łóżka i tylko chwilę przy Nim postałam, nie chciałam przeszkadzać w spokojnym śnie. A w następnym tygodniu już Pana W. nie było wśród nas. Nie zdążyłam Mu pokazać moich sfotografowanych w Afryce żyraf. Teraz załączam kilka z tych zdjęć, a kiedyś, jak się spotkamy, to na pewno znów o żyrafach sobie z przyjemnością pogadamy.