Nasze spotkania rozpoczynały się od uścisku dłoni. Z początku próbowałem odejmować ją tak szybko, jak czyni się to podczas zwykłego powitania. Pamiętam dobrze swe zakłopotanie, gdy odczuwałem, iż wyciągnięte ramię nie może tak po prostu powrócić do mnie. Doznawałem wtedy uczucia paraliżu, w ułamku sekundy przebiegającego wszystkie członki, po czym nastawała chwila wewnętrznego zmagania. To moje ciało domagało się ode mnie prawa do natychmiastowej ucieczki. Czułem na sobie spojrzenie, które przechodziło od ręki – powoli – po przedramieniu i szyi – powoli – aż na twarz. Mój wzrok błąkał się wtedy jak szalony po ścianach i suficie, chcąc za wszelką cenę ujść wychodzącemu mu naprzeciw spojrzeniu.
W końcu przychodził jednak moment ulgi. Jakim sposobem rozwiązywały się napięcia, co dokładnie wydarzało się podczas tych kilku długich chwil, tego nie jestem w stanie opisać. Choć uścisk się nie rozluźniał, a wzrok nie odwracał się od twarzy, czułem się wolny. To było pewne. Stałem naprzeciw Drugiego.
Teraz mogłem zobaczyć – lekko kołyszącą się głowę starszego człowieka, przejętą twarz, na której rysach malowało się skupienie i poruszenie zarazem, a nade wszystko oczy, oczy, których światło, mimo iż wątłe, starało się pokonać drogę, jaką wyznaczyła uprzednio wyciągnięta dłoń.
Było w tym geście coś, coś, co świadczyło o niebywałym trudzie, jakiego doświadczać musi zbłąkany wędrowiec usiłujący odnaleźć drogę do domu. Niemal odczuwalna była groza tego wysiłku, to kolejne trafianie na znajomy szlak i tracenie tropu. We wciąż narastającym uścisku dłoni kryło się zapewne ogromne pragnienie przedłużenia obecnej chwili, podjęcia kolejnej próby, sprawdzenia kolejnej ścieżki. Może jednak to usilne przypominanie sobie, kogo ma się przed sobą, ulegało wreszcie czystemu pragnieniu obecności. A może w ogóle nigdy nie dochodziło do zmagania. Może samo przeświadczenie, iż jest to ktoś bliski, wystarczało. Dłoń została wyciągnięta. Ciało wyprzedzało umysł i ono być może miało tu też ostatnie słowo.
Jakkolwiek było, trzeba przyznać, iż nasze spotkania rozpięte były pomiędzy niebywałą bliskością a oddaleniem i obcością. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy było to, iż nie działały tu zwykłe prawa rozwoju relacji – jej ciągłość nie była zapewniona. Owe wysiłki przypomnienia były bowiem ponawiane za każdym razem, gdy stawialiśmy naprzeciw siebie. Wyrazem tego napięcia było zaś to, iż – nawet w okresach głębokiej przytomności – mój Rozmówca zwracał się do mnie per pan. Nie było w tym jednak chęci budowania dystansu. Dobrze pamiętam chwile, gdy w naszej rozmowie docieraliśmy w okolice szczególnie mu drogie. Z jaką spontanicznością, szczerością i zaufaniem wybuchał wtedy: a to pan jeździł w te okolice!? A pan widział to miejsce!? I jak to teraz tam wygląda?
Pytania te dawały początek długim opisom osób, miejsc, wydarzeń. Omawialiśmy wszystko w najdrobniejszych detalach i kończyliśmy dopiero wówczas, gdy pokłady naszej energii niemal zupełnie się wyczerpywały, a rozmowa przeistaczała się w przerywane długimi chwilami milczenia skandowanie najprostszych pytań. Zagadnięty znienacka o pogodę, mój Rozmówca zdradzał daleko posuniętą nieznajomość faktycznego stanu rzeczy. Zmęczony odpływał w stan, w którym jawa nie różni się od snu.
Uzasadnione jest podejrzenie, iż zakres tematów, którym każdorazowo oddawał się z taką pasją, był stosunkowo wąski. Były to jednak tematy najważniejsze. Dom, ziemia…konie. Nie powtórzę dokładnie tych opowieści. Dość powiedzieć, iż, przysłuchując się im, wiedziałem dobrze, że to właśnie tutaj koncentruje się tożsamość mojego Rozmówcy.
Na tym, co konstytuowało przestrzeń tych opowieści, odciśnięte było piętno osoby mojego Rozmówcy bardziej niż na czymkolwiek innym. Mimo że w pokoju, który stanowił jego mieszkanie, a który był zarazem miejscem naszych spotkań, żył on już bardzo długo, niewiele było tu rzeczy, które naprawdę należały do niego. Święty obrazek, koc w ukochane konie, kilka zdjęć i dziennik zamknięty w szufladzie. Znaleźć można w nim było wpisy opatrzone rysunkami wykonanymi przez wolontariuszy i odwiedzających. Niewiele ich przybywało z biegiem czasu. Żadne nie były pisane ręką mojego Rozmówcy. Być może nie mógł chwytać za pióro, a być może wcale nie musiał… Być może wystarczał uścisk dłoni.