Choć oczywiście serdecznością i ciepłem staram się otaczać każdego pacjenta hospicyjnego, to z jakąś szczególną czułością podchodzę do szczupłych, filigranowych kobiet, które wiek i choroba czyni obrazem kruchości i przemijania. Drobne twarze, na których widać nie tyle zmarszczki, co duże oczy; delikatne dłonie z wiotkimi nadgarstkami, sprawiającymi wrażenie, że lada chwila się pokruszą…
Czy to właśnie ta kruchość domaga się wyjątkowej uwagi, czy może jakoś podświadomie czuję, że tak też kiedyś będę przemijać…?
Panią M. – właśnie taką drobną i delikatną – spotkałam tylko kilka razy. Była w Hospicjum jakieś dwa-trzy miesiące. Czasem odwiedzali ją krewni, czasem gorzej się czuła… nieprędko udało się ją namówić na wspólne muzyczne popołudnie, które w naszej placówce organizujemy z wolontariuszami co tydzień. Potem pojawił się dodatkowy problem: nadwrażliwość na hałas i niechęć do muzyki ludowej. Poradziliśmy: stopery lub waciki tłumiły nadmiar dźwięków, a goszczące u nas kapele ludowe wprowadzają tyle dobrej energii, że nawet pani M. uległa ich czarowi i wbrew zapowiedziom,
nie opuszczała Sali przed końcem występu. Widać było jednak, że najbardziej pociąga ją poetycka muzyka „z tekstem”. Na długo zostanie ze mną obraz pani M. z przymkniętymi oczami, wsłuchanej
w występ młodych aktorów interpretujących Młynarskiego czy Osiecką; poruszającej lekko głową
do rytmu, z łagodnym uśmiechem mówiącym „tak, tak właśnie jest dobrze…”
Odeszła cicho i choć byłam wtedy daleko, jakoś czułam, że odpływa… mam nadzieję, że do krain,
w których muzyka jest taka, jaką kochała, dźwięki nie sprawiają bólu i że teraz może tańczyć…